jFontSize
A- A A+

Martyna Czerniec z kl.Ibg uwielbia tworzyć nowe teksty i pragnie ciągle doskonalić swój warsztat pisarski, bo posługiwanie się słowem to jej domena. Uczennica klasy  biologiczno-chemicznej bez pisania żyć nie może, toteż nieustannie rozgląda się za konkursami, a przy tym wciąż szuka okazji, by móc się wypisać. Nawet tam, gdzie regulaminowo pisać jej nie pozwalają, dobija się o swoje prawa, aby zmierzyć się pisarsko z innymi. Dlatego do udziału we wrocławskim Międzyszkolnym Konkursie na Esej organizowanym przez IX Liceum Ogólnokształcące im. Juliusza Słowackiego stanęła także, na przekór wszystkiemu, uczennica świdnickiego Banacha – Martyna, która winna nosić przydomek Szalejąca ze Słowami. Jury składające się z uniwersyteckich badaczy języka oraz polonistów nagrodziło jej esej wysokim III miejscem. Konkursowy problem podróży, jako doświadczenia obarczonego ryzykiem, a zarazem dającego niezwykłe perspektywy okazał się być tematem stworzonym „na miarę” wyobraźni i umiejętności pisarskich naszej Martyny. Autorka, jak zwykle, podeszła do tematu lekko, zwiewnie i niekonwencjonalnie, co dało jej przepustkę do wejścia na eseistyczne podium. Cieszymy się ogromnie z sukcesu Martyny, życzymy jej wielu sukcesów, weny i czekamy na czas, gdy będzie możliwe odebranie nagrody przyznanej w tym prestiżowym konkursie.

                           O czym zawiadamia polonistka Martyny – Mariola Mackiewicz

* * *

„Podróż, by była czymś więcej
niż przemieszczaniem się w przestrzeni (…)
musi być doświadczeniem,
które obejmuje wystawienie się na
próbę i które zawsze będzie wiązać
się z ryzykiem: niezrozumienia,
banału, rozczarowania.”

            Ilekroć myślę o zdarzeniach nieprawdopodobnych, na myśl przychodzi mi rok 1973. Setki Polaków wstrzymały oddech, a osoby bez takich zdolności 6 czerwca zaczęły bezdźwięcznie się dusić. Oczy całego kraju skierowane były w jeden punkt – idealną, głęboką czerwień, czerwień bez najmniejszej skazy. Dodając parę słów o bezkresnym pięknie koloru białego, czytelnik uznałby, iż chodzi o chorzowski triumf naszej reprezentacji nad Anglikami (świetny mecz, 2:0), jednak sprawy tego dnia rysowały się poważniej, niż 11 dorosłych mężczyzn biegających w pocie czoła za kawałkiem gumy. Oto on – Fiat 126p - bezskrzydły Hermes XX wieku. Wujek nerwowo liczy wypłatę. „Sprzedamy szafę z przedpokoju, pralkę, grzejnik i kupimy”. Halinka też przestaje oddychać, ale to na myśl o garderobie między bagażnikiem a tylnym siedzeniem.

            Wojaże w dobie szatana polskich szos były zapewne przeżyciem nie do opisania, jednak jako największą jego zasługę wszelkie źródła podają przede wszystkim „wielki wkład w integrację rodaków, pomoc w dążeniu do łączącej idei wzajemnego wsparcia oraz zaangażowanie w naprawę relacji rodzinnych i sąsiedzkich”. Nie sposób nie zgodzić się z tym peanem ku czci Fiata 126p. Co bardziej integruje niż czas spędzony w kartonie po butach? Co bardziej łączy niż pchanie tego kartonu z przypadkowymi przechodniami, i ostatecznie: kiedy nadarzy się lepsza okazja do długich rozmów w gronie najbliższych, niż podczas przymusowego postoju na trasie do Wejherowa? Tak, jeszcze niedawno każdą podróż mogliśmy nazwać wyjazdem w trasę. Jasno określony cel, dokładny harmonogram, termos i kanapki w gazecie.

             Usiłujemy być pokoleniem spontanicznym. Szybki wyskok na stację benzynową, awaryjna zmiana planów, a wszystko w otoce odstresowania i (często nieprawdziwego) uśmiechu. Nic tak nie bulwersuje jak mama otwierająca papierową mapę. Patrząc z perspektywy obserwatora – są to próby przeskoczenia własnych realiów, oczywiście bez jakiejkolwiek potrzeby. Bo przecież to jest teraz modne, zapomniałam.

Dlaczego na miano podróży nie zasługuje przejazd do niedalekiego miasta? Dlaczego podróż musi być wydumana, niespotykana, a – przede wszystkim – daleka? Wcale nie musi. Wyreżyserowanie sobie perfekcyjnej wycieczki rodem z katalogu biura podróży 2020 to nie podróż. To raczej określony narzuconym terminem okres czasu, w którym ktoś wozi nas autokarem po Paryżu i mówi: „Tutaj widzicie Państwo Luwr. W środku siedzi Mona Lisa. O, jeśli teraz skręcą Państwo szyję o 180 stopni mają Państwo szansę zobaczyć Champs-Élysées. O, nie udało się”. Nie każę też oczywiście nikomu popełniać kamikadze i jechać do Francji maluchem. Jednak czy opuszczenie ciepłej kanapy nie ma nas czegoś nauczyć? Wbrew pozorom zdecydowanie się na samo zejście z niej jest nie lada wyczynem. Nie chodzi tu o lenistwo, a poświęcanie czasu na coś, co w przeciwieństwie do kanapy naraża nas na gros niebezpieczeństw: dziwnych porwań, udławień tapioką z herbaty czy ukąszeń węży. Mimo wszystko narażamy się na takie lub inne zagrożenia w praktyce zawsze, kiedy opuszczamy dom. Czy słusznie? Oczywiście, że słusznie. Ryzyko czyha na nas zupełnie wszędzie, wiec najlepiej byłoby w ogóle nie przekraczać progu, a co dopiero podróżować.

Jednak nawet w domu umywalka może upaść nam na stopę, mimo, iż podróż zachodzi między punktem A – kanapą, a punktem B – łazienką. Nie narażając się na niebezpieczeństwa umrzemy z nudów. Narażając się na nie – możemy umrzeć, ale przynajmniej z konkretnego powodu.

            Ludzie decydują się jednak wyjechać. Wyjść. Wybiec. Pójść pieszo. Wystawienie się na próbę to dla niektórych samo opuszczenie domu, a dla innych skok na bungee. Nie siedzę w głowie każdej osoby, wiec nie mi oceniać kryteria niewiarygodności danego wyskoku (lub skoku, jak już wspomniałam wszystko zależy od człowieka).

Do kroku tak radykalnego jak podróż coś musi nas popchnąć. Rozbija się to też o to, czym jest czynnik popychający. Jeśli jest to szef, który wysyła nas w delegację, raczej nie myślimy o wyjeździe w kategorii podróży, która pozostawi nam mnóstwo niezapomnianych wrażeń (choć i tego nie wykluczam). Uznajmy jednak, że wyjazd jest czystym wymysłem naszych marzeń, a nie marzeń wielkich korporacji.

Ryzyko związane z podróżą nie musi być jedynie tym oczywistym i materialnym. Sporo zależy od nastawienia – jeśli stawiamy sobie cel, którego nie wyobrażamy sobie nie osiągnąć, musimy liczyć się z opcją „przeliczenia się”. Widoczną domeną ludzi w naszym wieku jest spekulowanie, jednak gdy przychodzi do realnego działania, wszystko musi pójść po naszej myśli. Nie będę ukrywała, że należę do tej grupy, bo jako idealistyczna marzycielka wciąż wierzę, że wszechświat sprzyja tym, którzy bardzo czegoś pragną. Nie wiem jednak jaki sens miałaby podróż, gdybyśmy od początku wiedzieli, że wszystko pójdzie według określonego założenia. Pewnie żaden; nigdy bym się w taką nie wybrała.

Możemy zakładać, że napotkani przez nas ludzie będą chcieli na okraść i oszukać. Warto być przezornym, ale czy patrząc na każdego przechodnia w kategorii oszusta i złodzieja zauważymy dobro? Nie mamy pojęcia, czy ta podróż nie jest tą, podczas której poznamy kogoś wartościowego, coś się w nas zmieni, a może nauczymy się czegoś, co okaże się przydatne. Nie wiemy, czy ci ludzie są tymi, którzy zostaną naszymi przyjaciółmi, czy pojedziemy z nimi na komisariat, czy będą tacy jak my. Boimy się niezrozumienia.

            Ani zabicie czasu, ani nowe znajomości nie są jednak moim zdaniem tym, co sprawia, że podróż staje się wartościowa i zostawia po sobie coś więcej poza wspomnieniami. Dopiero gdy nasz Fiat 126p zgubi podwozie, a my będziemy musieli naprawić je bez niczyjej pomocy poznamy prawdziwy cel podróży – fragment nas samych. Nikt nie mówi o tym głośno, ale wszystko co robimy, każdy krok, który stawiamy podświadomie dąży do odpowiedzenia sobie na wiekuiste pytanie o naszą tożsamość. Dopiero, gdy znajdziemy się w innym środowisku, wśród nieznajomych ludzi, będziemy w stanie pokazać nam samym element własnego, niczym nieskrępowanego oblicza. Nie mamy pojęcia, czy będziemy kierować się arystotelesowską definicją cnoty w sytuacji, w której „nikt nie patrzy”. To właśnie dlatego żaden wirtualny sposób podróży nie zastąpi tego pierwotnego. Choć w teorii życie internetowe również działa według schematu emocje - przeżycia - wspomnienia, jest ono wielkim pójściem na łatwiznę. Łatwiej nie wiedzieć jakim się jest, gdy nie pozoruje się swoich zachowań. Łatwiej napisać, niż porozmawiać w cztery oczy. Łatwiej dwa razy kliknąć, niż nerwowo czekać w kolejce na mamę, która jeszcze wróciła po mleko, a kasjerka już kasuje drugi jogurt z taśmy.

            To, czy przejedziemy przez Paryż najnowszym Lamborghini, Fiatem 126p czy rikszą nie ma najmniejszego znaczenia, jeśli naprawdę chcemy to zrobić. Nie obchodzą nas skutki, bo podróż to proces, a nie chwila. Skutki docierają głownie za określone współrzędnymi momenty, a procesy ostatecznie rozchodzą się po kościach. Możemy nieraz wykręcić jakiś niezbędny do życia staw, ale ambicje również są ponad ból. Cel uświęca środki. Podróżujemy, bo nie pozwala nam żyć świadomość, że w danym miejscu znajduje się coś, co bardzo chcemy zobaczyć. Nieraz ponownie, mimo, iż wiemy, że rozstanie przyniesie nam jeszcze większy ból. Podróżnicy – masochiści. Marzyciele jeżdżą czerwonymi Fiatami.