jFontSize
A- A A+

Tegoroczna wymiana międzynarodowa odbyła się we współpracy z Liceo Statale T.L.Carlo w Sarno, w regionie Kampania. Znajdowaliśmy się więc w południowej, najgorętszej części Półwyspu Apenińskiego. Od 8 do 15 października korzystaliśmy tam z włoskiej gościnności pod opieką p. Urszuli Tokarskiej-Łokić oraz p. Elżbiety Badzioch-Zarzyckiej.

W nowym kraju zaskoczyła zupełnie odmienna, typowo włoska architektura. Tamtejsza cywilizacja miała całe tysiąclecia, żeby nawarstwiać się i nakładać kolejnymi epokami. Także położenie geograficzne zapewnia swobodny rozwój sztuk pięknych, gdyż Półwysep Apeniński chroniony jest od najazdów zarówno morzem, jak i Alpami. Kultura zachowuje więc spójność i ciągłość, nieprzerywana systematycznym zrównywaniem z ziemią. Nie bez powodu 75% obiektów UNESCO znajduje się właśnie tutaj.

Samo słowo Kampania pochodzi z łacińskiego Campania Felix, co oznacza "szczęśliwy kraj". Oprócz uśmiechu na twarzach wszystkich, zauważyłam dumę z odrębności regionu. „This is not Italian, but Neapolitan” – goszcząca mnie Lucia powtarzała to przy każdej okazji. Oprócz języka różni ich jeszcze kuchnia, według mnie zupełnie niepodobna do włoskiej kuchni eksportowej. Zaskoczył również brak sjesty, jak i zwyczaj picia kawy o jedenastej. W nocy.

Również jak w Polsce, nowy dzień rozpoczęliśmy zwiedzaniem szkoły oraz zapoznaniem się z uczniami. Francuska piosenka okazała się małym rewanżem za „Sto lat”, które musieli nauczyć się u nas Włosi. Hiszpański okazał się dużo łatwiejszy, jednakże, gdy oddano głos polskiej grupie, słowa „Vivo en Świdnica” „Świebodzice” czy „Jaworzyna Śląska” wywołały niemałą konsternację wśród Włochów. Później wybraliśmy się obejrzeć miasto. Przemieszczając się po Sarno trudno było stwierdzić, czy grunt pod nogami to balkon, taras, przejście nad ulicą czy może sama ulica. Brak tam jednak poczucia chaosu i zagubienia, ponieważ wszystko spina wewnętrzna, ścisła harmonia. Inaczej niż w Polsce, właściciele nie konkurują ze sobą kiczem, przepychem czy jaskrawym kolorem elewacji. Dopiero wystrój włoskich wnętrz może porazić co niektórych estetów.

W czwartek zrozumieliśmy sens powiedzenia „Zobaczyć Neapol i umrzeć”, gdyż w stolicy Kampanii znajduje się niesamowite zagęszczenie… zabytków. Przestrzegam jednak, że poruszanie się po mieście ze wzrokiem utkwionym w fasady budynków może skończyć się nieprzyjemnie, gdyż tamtejszy ruch drogowy przypomina obrazki znane z Indii. Należy wypiąć pierś i dumnie wmaszerować na ulicę pełną rozpędzonych pojazdów – w dziewięćdziesięciu procentach przypadków powinny się zatrzymać.

Jednakże najbardziej zapamiętam wizytę w Museo Archeologico Nazionale – gdzie stanęłam twarzą w twarz z rzymskimi cezarami. Starożytne rzeźby stanowiły jedynie przedsmak tego, co mieliśmy zobaczyć w sekretnej, bo dozwolonej od lat osiemnastu, komnacie. Całe szczęście kobiety o wiek się nie pyta, dlatego cała grupa wemknęła się bocznymi drzwiami. Tajemnic Neapolu nie będę jednak zdradzać – to nie do opisania, jedynie do zobaczenia.

Następne dni upłynęły oczywiście na zwiedzaniu. W piątek gospodarze zorganizowali nam wycieczkę do stolicy Włoch. Niestety, do byłej stolicy, gdyż Salerno podczas II Wojny Światowej dostąpiło tego zaszczytu na okres kilku miesięcy. Oglądając muzeum Ars Medica, zamek królewski i kolejny kościół, zauważyłam silne wpływy panującej tam niegdyś Hiszpanii, która nadała swoisty rys architekturze.

Sobota okazała się jedynym deszczowym dniem, tym większa szkoda, iż akurat wtedy zwiedzaliśmy Pompeje. Później ujrzeliśmy włoski odpowiednik Częstochowy – sanktuarium Matki Bożej Pompejańskiej. W niedzielę każdy odpoczął wraz z włoską rodziną. Część osób zabrano do zakątków południa Włoch, inni udali się na zakupy do centrum handlowego Vulcano Buono. Każdy wyniósł więc inne, równie ciekawe wspomnienia.

Nawet jazda autobusem po rzymskich drogach dostarcza ekscytacji. Zdawało się, że gdyby wszyscy dopadli okien chcąc dostrzec rozwierającą się przepaść, mogliby ją nagle ujrzeć z dużo bliższej perspektywy. Ponadto z apenińskich szczytów rozciąga się panorama Neapolu z majestatycznym Wezuwiuszem w tle, zaś na horyzoncie majaczy zlewające się z nieboskłonem Morze Śródziemne. Widok ten tak zapierał dech w piersiach, że aż zaczęliśmy klaskać niczym podczas lądowania samolotu.

Ostatni dzień pełen wrażeń to poniedziałek. Odwiedziliśmy wtedy nadmorskie Amalfi, które jakby przylgnęło do stromego wybrzeża. Z tego powodu ulice przypominają kręte korytarze i klatki schodowe, niekiedy zagospodarowane przez mieszkańców jako przedłużenie mieszkania. Gdy jedni korzystali z uroków Morza Śródziemnego, drudzy zwiedzali to zadziwiające miasto, uciekając od zgiełku turystów kłębiących się na niższych poziomach. W górnych partiach zaskoczyła zupełnie niepodobna do Włochów cisza i spokój. Na szczęście wieczorem udaliśmy się na pożegnalne party, oczywiście wraz z opiekunkami. Karaoke w czterech językach, z neapolitańskim włącznie, skutecznie rozwiało wyniesione z Amalfi wrażenie.

Wtorek zaś to dzień prezentacji o Polsce przed włoską publicznością. Ukazanie naszego liceum okazała się strzałem w dziesiątkę, gdyż według opinii Włochów nasz system edukacji jest nieporównywalnie lepszy. Kościół Pokoju przykryty śniegiem wywołał nawet okrzyk zachwytu całej sali – najprawdopodobniej przypominał im widoki Alp szwajcarskich. Także zdjęcia oświetlonego rynku świdnickiego stanowiło dla nich miłą dla oka egzotykę – ponownie Lucia przyrównała nasze miasto do czeskiej stolicy.

Wymiana to wspaniała okazja do poznania kraju od wewnątrz, nie z perspektywy biernego turysty. Włosi jako mieszkańcy i znawcy tamtejszej kultury prowadzili nas poprzez Sarno, Neapol, Amalfi czy Salerno, wcielając się w rolę przewodników, a nawet doradzając w wyborze jedzenia czy zakupów. Ponadto można spędzić tydzień za granicą podczas roku szkolnego, intensywnie szlifując angielski.

Według mnie Włochy to wspaniały kraj, jednakże po dłuższym pobycie z pewnością mogą pęknąć trzy rzeczy: głowa od hałasu, żołądek od ilości jedzenia, oraz serce. To ostatnie oczywiście z powodu mocnej, włoskiej kawy…

Weronika Bunij, II D