jFontSize
A- A A+

 

Bronisław Jędryk

Bronisław Jędryk – Wspomnienia

Fragmenty publikacji Moje dzieje – cz.I – Lata młodości zamieszczonej w Internecie.

W przytoczonym tekście dokonano skrótów oraz niewielkich korekt językowych.

(...) Nauka w drugiej klasie gimnazjum szła mi zupełnie nieźle, tym bardziej, że w pierwszym półroczu nie byłem pytany z łaciny. Miałem bardzo dobrych i ciekawych, jako osobowości, nauczycieli. Języka angielskiego uczył sam pan dyrektor Mieczysław Kozar-Słobódzki. Lekcje prowadzone były bardzo ciekawie, ponieważ nie tylko uczył nas słówek i gramatyki, ale opowiadał o kulturze anglosaskiej, zwyczajach, tradycji, a nawet opowiadał angielskie anegdoty. Poza tym nie traktował uczniów na dystans jako pan profesor, ale miał do nas stosunek bardzo przyjacielski, chociaż nie pozbawiało go to autorytetu i nie obniżało jego wymagań.

Biologii uczył mnie pan profesor Kazimierz Baudouin de Courtenay – wielki oryginał. Był to słusznej postury mężczyzna, choć chodził nieco przygarbiony, w wieku, jak teraz oceniam, około sześćdziesięciu lat, z siwymi, krótko ostrzyżonymi na grzywkę włosami. W okresie chłodów i w zimie zawsze nosił ciemnozieloną pelerynę. Był erudytą, znał kilka języków, co często wykorzystywali uczniowie przez wciąganie go na lekcji w tematy zupełnie odmienne od biologii. W tym celu przed zajęciami wymyślano pytania najczęściej związane z wydarzeniami wojennymi, historią, o czym najbardziej lubił opowiadać, a co zajmowało nieraz prawie całą lekcję biologii. Robiliśmy tak nie ze względu na niechęć do biologii, lecz przyjemność słuchania jego bardzo interesujących wykładów również na inne tematy. Choć poważany przez uczniów, nie był wolny od przypinanych mu „łatek", parodiowania go i typowych uczniowskich, mało szkodliwych, złośliwości (...).

W trzeciej klasie gimnazjalnej częściowo zmieniło się grono profesorskie, na przykład łaciny zaczął uczyć ksiądz Stanisław Kluz, z czego najbardziej się cieszyłem, ponieważ przedmiot ten nie należał do najbardziej ulubionych przeze mnie, a ksiądz z góry zakładał, że niczego nas nie nauczy i nie krył tego przed nami. Lekcję prowadził w skrajnych przypadkach w ten sposób, że zapisywał całą tablicę łacińskimi tekstami, a następnie pytał, czy wiemy, co napisał. Oczywiście nikt nawet nie próbował tłumaczyć, a on na to odzywał się: Napisałem coś o was bardzo niepochlebnego, ale nie przetłumaczę wam, bo nie chcę nikogo obrażać. Ale lekcje z księdzem bywały również bardzo ciekawe, kiedy zamiast łaciny prowadzone były interesujące dyskusje. W rzeczywistości ksiądz Kluz był człowiekiem bardzo życiowym i postępowym, który wiele przeszedł w czasie wojny, ale był równocześnie fanatykiem antyku oraz łaciny i greki. Był kapelanem szkoły i równocześnie wychowawcą w przyszkolnym internacie. Zdarzało się po zajęciach zobaczyć go na szkolnym boisku w krótkich spodenkach, grającego z uczniami w siatkówkę, którą bardzo lubił. Grał nie najlepiej, a uczniowie, znając jego słabość, dawali mu niepostrzeżenie odnosić drobne sukcesy – tak na wszelki wypadek.

Rok szkolny 1946/1947 „przeleciał” bardzo szybko i dwie klasy gimnazjalne – trzecią i czwartą –  miałem już za sobą. Byłem już licealistą, ale pozostał mi jeszcze wybór typu liceum. Miałem trzy możliwości: liceum humanistyczne, matematyczno-fizyczne i przyrodniczo-matematyczne. Wybrałem ambitnie liceum humanistyczne, choć później były chwile, kiedy żałowałem tego wyboru. Przyczyną okazała się łacina, której w liceum nie uczył już nas, niestety, ksiądz Kluz, ale bardzo wymagający profesor Franciszek Harhala. Zmiana nauczyciela stanowiła tragedię dla większości, ponieważ faktycznie nie mieliśmy przerobionego materiału z tego przedmiotu w zakresie obowiązującym w gimnazjum. Potworzyły się grupki i zespoły samokształceniowe oraz opłacane dodatkowe lekcje z tego przedmiotu. Ja po raz drugi musiałem nadrabiać opóźnienie z łaciny (...). Szkolił mnie z Witek, ale na zakończenie klasy, kiedy trzeba było zdać cały przerobiony materiał i tak ubezpieczał mnie swoim genialnym podpowiadaniem. Sytuacja taka była możliwa, ponieważ pan Harhala kompletnie nie miał daru do zapamiętywania słuchaczy, co w dodatku, przy słabym jego wzroku, pozwalało na przebywanie na lekcji takich „konsultantów” jak Witek.

Z innych przedmiotów nie miałem trudności, były i takie, które szczególnie lubiłem, a mianowicie język angielski i chemię. Tego pierwszego uczyła pani profesor [Irena Kozłowska – red.]  stosunkowo młoda, bo w wieku niewiele starszym od niektórych uczniów(...). Bardzo dobrze uczyła języka i być może dzięki jej wszystkim zaletom lubiliśmy ten przedmiot i osiągaliśmy dobre wyniki.

Drugim moim ulubionym przedmiotem była chemia. Uczył jej inżynier  Zdzisław Serwatko, bardzo wymagający, ale doskonale, jak dla mnie, tłumaczący zawiłości tego, bądź co bądź, trudnego dla wielu przedmiotu. To że do dzisiaj dużo pamiętam z chemii, to właśnie dzięki jego wykładom. Był bardzo dowcipny, lubił żartować, ale i sam nie obrażał się z żartów na swój temat. W klasie gospodarzem był jeden z najstarszych uczniów, który nazywał się Śmietanko. Inżynier Serwatko zwykle zwracał się do niego per: „mój lepszy kuzynie" (...).