jFontSize
A- A A+

Biblioteka szkolna informuje, że w konkursie literackim na „Opowieść inspirowaną obrazem” Jury w składzie: dr Barbara Elmanowska – poetka, pisarka, mgr Mariola Mackiewicz – nauczyciel polonista, mgr Maria Szymańska – nauczyciel bibliotekarz

nagrodziło I miejscem uczennicę kl. I Bg

 Martynę Czerniec

 za opowieść pt. „Później należy obrazować” inspirowaną obrazem Aldony Mickiewicz „Obnażona” (olej, płótno, 1990).

Praca charakteryzuje się licznymi walorami. Jest bardzo dojrzała językowo i stylistycznie, obrazowa, zredagowana całkowicie poprawnie pod względem formalnym i logicznym. Autorka posługuje się bogatym słownictwem, różnorodnością tworów składniowych i stylistycznych. Oryginalny układ pracy i wstęp nawiązujący do arcydzieła literackiego. Fabuła opowieści toczy się w sposób ekspresyjny, dynamiczny i wciąga czytelnika już od pierwszego akapitu.

Wyróżnienie za opowieść inspirowaną obrazem Edwarda Dwurnika „Sopot” (olej, płótno, 1989) pt. „Moje miasto” otrzymała Zuzanna Czernicka z kl. II C.

Dyplomy i nagrody wręczone zostaną laureatkom po powrocie do szkoły.

Poniżej publikujemy opowieść Martyny nagrodzoną I miejscem.

                                                                       Obraz: Aldona Mickiewicz, „Obnażona”, 1990

„Później należy obrazować”

             Myślę o wspomnieniach, które nie istnieją. Raczej nie jestem jedyna. To postulaty moich dziewięciu obaw i tej dziesiątej – syndromu zamknięcia w sferze własnego umysłu. Nie dążę do autodestrukcji, nie nienawidzę siebie. Nie lubię jedynie paru wspomnień, których przecież nie ma.

*                      *                      *

             Wczesna wiosna 1939. Jak w „Mistrzu i Małgorzacie” mamy ławkę. Nie dosiada się żaden szatan, choć oboje chcieliby usiąść na tych samych deskach. Myśli.

Nie wie do końca czy oboje. Myśli dalej. Zaczyna wątpić w prawdy fundamentalne i nie do obalenia. Miejsce nie jest przypadkowe, zalana słońcem, wąska ulica w środku prowincjonalnego miasteczka. Miejsce jeden do jednego z tym, które zostawiło niegdyś w jej pamięci tyle niedomówień. Siedzi.

Udaje, że nie czeka na niewykonalne. Czeka na niewykonalne. Samodzielnie dąży do arytmii siedząc właśnie tam; za często wraca w te same miejsca. Każdy przechodzień jest „tym”, choć w zasadzie nikim. Wszyscy są „nikimi”.

W jej opinii każda z kobieta zaanektowała po trzy cechy innej, lecz dalej uznaje się za siebie samą.

W jej opinii ten mężczyzna niesie w rękach brudną, białą bluzkę, by kogoś nią udusić. Wszyscy spiskują, to wszystko przeciw niej, to wszystko składowe jej niedorzecznej paniki, to wszystko jej głowa… Dobrze wie, że wcale tak nie myśli, a to skutki opowieści ojca o nadchodzącej wojnie, kilku listów i jakiegoś mało realnego filmu.

Nikt z przechodniów nie może zobaczyć jej splątanych myśli, co tylko wywołuje u niej niepohamowany uśmiech. Wstydzi się własnych podejrzeń, są po prostu niesprawiedliwe.

- Dzień dobry, pięknie dziś panna wygląda!

Wiadro zimnej wody. Szybki powrót hollywoodzkiego uśmiechu i taktowne skinienie głową. Na 1…2…3.

Znów jest tą samą młodą damą. Żyje krojem nowiutkiej sukienki i ploteczkami z magla, wraca myślami do własnych problemów, inne przecież nie istnieją. Wstaje w szeleście halki spódnicy; poprawia trzeci guzik od koszuli. Idąc na sekundę wstrzymuje oddech, by wyrównać momentalnie przyśpieszone tętno. Wszystko jest leniwie zwyczajne, tylko źrenice nieco powiększone, mimo dużej ilości światła.

*                      *                      *

            Pół roku ojca nie było, pilnie potrzebowali go w marynarce. Dowodził jakimś oddziałem, plutonem, bez przerwy ich szkolili. Potem wojna stała się faktem, jeszcze nie dokonanym, ale ostatecznie wszyscy przed nim stanęli. Nie chciało się wierzyć, że ma to być w tym roku, przecież takie rzeczy nie dzieją się za naszego życia. Czas ciągnął się niemiłosiernie, ile można żyć tęsknotą, nadzieją i marzeniami o szczęśliwej miłości?

Z braku bieżących scenariuszy i paraliżującego niepokoju odtwarzała te, do których była słodko przywiązana. Milionowy raz piła espresso i zamawiała kremówkę w kawiarni „Vadette”. Milionowy raz biegła przez łąkę z atłasową chustką, wyśpiewując całą radość życia. I w końcu - milionowy raz zaczynała żyć tym, co się jeszcze nie zdarzyło lub już nie zdarzy. Ot, naiwne spekulacje.

Przyszłość, a co dopiero ta, która ma nadejść w czasach, jakich nigdy miało nie być, bez przerwy wiązała się z nierównomiernym kołataniem serca i nasłuchiwaniem kroków.

            Kroki zagłuszane przez monotonny, wieczorny deszcz słychać było wyraźniej niż zwykle. Brzmiały one na tyle charakterystycznie, że każdy z lokatorów mimowolnie zerknął w judasza. Ciężkie buty kierowały się jednak wprost na jej poddasze, a ona sama starała się z całych sił odeprzeć myśl, że jakakolwiek korespondencja może być adresowana do niej. Przecież czeka jeszcze sąsiadka spod piątki… Czeka też ta spod dziewiątki, ale ona na brata.

Łup. Łup. Łup.

- Podpisać.

Chłód przeciągu z zawilgoconej klatki schodowej przyprawił ją o mdłości większe niż sam widok doręczyciela. Już nie miała siły otworzyć koperty.

- Otworzę.

Bez cienia ludzkiego odruchu chłopak spojrzał na telegram jako pierwszy. Pewnie po dostarczeniu czterdziestu kartek o jednakowej treści tego samego dnia nie miał już energii, by silić się na współczucie. Jej wystarczył moment, by przewinąć w myślach cały scenariusz; ten, o którym starała się nawet nie myśleć. To miało się po prostu nie wydarzyć. Chwilę potem pojawiła się sąsiadka spod dziewiątki ze szklanką wody i zamiarem pomocy. Krew na skroni i pulsująca powieka doprowadza do zupełnego otumanienia; na pół sekundy zapomniała o tym, co się właśnie wydarzyło.

- Masz, popij.

Biały, gorzki krążek momentalnie odciął ją od wszelkich zmysłów. Przez dwanaście godzin czuła się lepiej. Brak świadomości nieopisanie jej w tym pomógł.

            W kilka dni później zebrała się do zrobienia czegokolwiek. Do tego czasu sporadycznie odwiedzana przez sąsiadki nadgryzała własną skórę w poczuciu zupełnej bezsilności i nieopisanego osamotnienia. Na stole leżał kawałek wyschniętego chlebo-styropianu i niedopita, obrzydliwa kawa. Wrzuciła okruchy do szklanki, ale sam fakt określonej faktury przedmiotu doprowadzał do obłędu. To chyba właśnie złość uratowała ją przed całkowitym zanikiem mięśni – wybiegła z pokoju.

Z klitki zmarłego ojca wyniesiono wszystko, co mogłoby jej go przypominać. Zostało to, czego nie dało się żadnym sposobem ruszyć – stara, biedermeierowska kanapa, dębowy kredens i, wiszące tam od zawsze, czyste płótno. Tego ostatniego nigdy nie zauważała. Są w naszej codzienności elementy tak oczywiste, że nawet nie zastanawiamy się nad ich istnieniem. Na taki los skazane było płótno – do dziś.

Ostatkiem sił wczołgała się po drabinie po resztki farby, którymi ojciec jeszcze rok temu malował płot. Nie wiedziała za bardzo, co chce stworzyć, impulsywnie przeciągnęła kolor przez całą płaszczyznę. Czerwień rozlewała się smugami pod wpływem grawitacji, a ona tworzyła losowe jej odcienie. Chwilami złość na rzeczywistość brała górę, ale skutkowało to nie destrukcją, lecz namalowaniem czegoś jeszcze bardziej szczerego. Mimo żalu i urazy do całego świata, jaką w sobie chowała, moment zachlapywania ojcowskiego płótna roboczą farbą przyniósł jej niewyobrażalną ulgę. Ostatecznie zostawiła je w stanie, który uznała za stosowny tylko dla siebie. Nikt nie miał prawa obcowania z fragmentem jej własnej duszy, a dokładniej jej kawałkami, które zmieszała z czystą bielą w centrum obrazu. Za dnia po prostu przebywała w tym prawie pustym pokoju. Oddychała zapachami, jakie wydobywały się z czegokolwiek, co się w nim znajdowało. Nocami oświetlała latarką to, co stworzyła. Wtedy czuła się najgorzej.

            Jednej z identycznych, niezakłóconych najmniejszym szelestem nocy dotarły do jej świadomości nerwowe kroki. Zdarzało się to już wielokrotnie, gdy znajdowała się na granicy snu i jawy, lecz tym razem była w pełni przekonana o ich źródle. Nienawidziła każdych kroków, bo miały one dla niej jedno jasne i niezaprzeczalnie tragiczne znaczenie.

Łomot do drzwi. Dobrze domyślała się, kogo może do niej sprowadzać o drugiej w środku nocy.

- Sofort, öffnen!

Nie miała nic do ukrycia. Zgrzytnęły zamki. Rutynowa kontrola z zaskoczenia, nic nowego w tej dzielnicy. Trzech wojskowych przeszukało zakurzoną kuchnię, zbiło dwa wazony z zasuszonymi kwiatami i wywróciło na drugą stronę stary materac z łóżka w jej pokoju. Jeden z nich wzdrygnął się na widok kawy z chlebem.

Ona wcale nie chciała ich w starym pokoju ojca. Nikt jej jednak o zdanie nie pytał, a tłusty oficer demonstracyjnie pchnął drzwi nogą.

- Sehe dieses patriotische souvenir! Ni- ma- Pol- ska…

Parsknął niepohamowanym śmiechem na widok obrazu, a że tamci dwaj byli od niego zależni i niżsi rangą, zrobili dokładnie to samo.

W chwilę później została wygnana z własnego domu jedynie za posiadanie obrazu. Musiała opierać się bardzo długo, bo oczy otworzyła dopiero w aucie, mając pęknięty tył głowy. Nie miała pojęcia, kim jest, jak się nazywa, jak długo jedzie i co ją boli. Pod dłonią wyczuła, że drewno przyczepy było spróchniałe, a przez to bardzo kruche. Ktoś nad jej głową wyszeptał

- Na hasło ja łamię dolną deskę nogą, a ty wypadasz na drogę, zgoda?

Jechali tak bez ani krzty powietrza i światła, mogłoby się zdawać całą wieczność. Początkowo nic do niej nie dotarło, ale po chwili przytaknęła. Na raz… dwa…

Trzy.

Zebrała całą siłę mięśni, by celnie wpaść w szczelinę i upadła na szosę roztrzaskaną wcześniej głową. Warkot silnika ucichł, wóz widocznie zwolnił. Oddano losowo kilkanaście strzałów. Tego chyba już nie słyszała.

*                      *                      *

            Poranek był przede wszystkim jeszcze trudniejszy niż wszystko to, co zdarzyło się wcześniej. Zanim zdała sobie sprawę, iż z całego życia w jej pamięci pozostały jedynie scenariusze, które sama redagowała, zdążyła dotrzeć nieświadomie na pole przed swoim miastem. Kilka przebłysków… bez przerwy bała się, że będzie ich za mało, by uświadomić sobie własne położenie. Zamknęła oczy i ułożyła się na wznak do słońca. Nic, ale to nic złego nie mogło się wydarzyć. Słońce oświetlało zbyt bladą jak na tę porę twarz, a projekcje w jej głowie toczyły się szybciej niż przewijana kaseta.

Wracamy do miejsc, które zostają nam w umysłach jako zaczarowane. Wracamy do miejsc, które zostają nam w głowach jako piękne. Wracamy do miejsc, w których puls drastycznie przyspiesza, a źrenice się rozszerzają.

Idąc tym tropem, w chwilę później, na w pół świadoma siedziała na ławce. Ci sami szarzy ludzie, sprzedawca gazet, poważni urzędnicy w lakierowanych, włoskich butach. Nawet jakiś sprzedawca z własnym stoiskiem. Stragan zbiera sporą uwagę przechodniów, a cena za nieznany jej towar pada niesamowicie wygórowana. Ostatecznie z tłumu gapiów wychodzi szczęśliwy mężczyzna z ogromnym obrazem. Ludzie klaszczą, a on nerwowo owija płótno szarym papierem. W chwilę potem ktoś się do niej dosiada. Tego człowieka pamięta. Trzy oddechy, wygładzenie spódnicy, poprawienie włosów. Hollywoodzki uśmiech.

Martyna Czerniec, kl. 1bg